Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle. Chociaż nie, tym razem wyszło znacznie gorzej. Zastanawiałem się ostatnio, co czują ludzie nieuleczalnie chorzy na choroby, które nie mają strasznych objawów, typu bóle, plucie krwią, paraliż, duszności, itp. Ot, tak, po prostu się choruje niewidocznie i w końcu umiera. Chodzi mi o życie ze świadomością, że już nigdy nie będzie tak samo, choć pozornie nic się nie zmieniło. Po prostu, diagnoza wykazała i tyle. Ile planów i marzeń może w sekundzie legnąć. Ile radosci wyparować.... chociaż nic takiego się nie stało. Eh, życie.
Dojeżdżając każdego dnia wiele kilometrów człowiek zaczyna inaczej postrzegać świat i przede wszystkim czas. Po przekroczeniu kilku tysięcy kilometrów, kierowca zaczyna czuć się lepiej za kierownicą niż we własnym fotelu, który teraz jest częściej zajmowany przez kota. Ale upływ czasu powoduje także zużycie samochodu. W normalnych warunkach okresowe wymiany zużytych podzespołów postępują zgodnie z harmonogramem i nie ma większych niespodzianek. Tymczasem w samochodzie, którym jeżdżę nie ma komputera ani innych urządzeń, które przypominałyby o konieczności wizyty w serwisie. Tym sposobem zrobiłem 40 tysięcy kilometrów bez wymiany oleju. Nie wiem jak i kiedy, bo dni, tygodnie i miesiące zlewają się w obłą całość, mgliste wspomnienie niewyraźnych codziennych czynności. Jutro czas na serwis. Najlepiej obu aut jednocześnie.
Ależ ten czas leci. Z dawnym najlepszym kumplem, z którym spotykaliśmy się 5-6 razy w tygodniu, dziś komunikuję się przez zostawiane wiadomości na GG. Umawialiśmy się na "jakieś piwo" w sierpniu i jak widać, nic z tego nie wychodzi. Chłop mu rośnie, już chyba z 30 miesięcy skończył, a widziałem go zaledwie 3 razy.
Na koncercie byli nasi znajomi. Łącznie kilkanaście osób, z czego kilku siedziało w naszym sektorze. Jak to jest możliwe, że się nie spotkaliśmy?;) Chyba podświadomie doskwiera mi brak kontaktu z ludźmi, których dobrze znam i z którymi nie łączą mnie biznesowo-oficjalne kontakty. Dzień za dniem ciągle praca i pośpiech. Któryś weekend, jeden z ostatnich, spędzony u rodziców uświadomił mi, jak żyjemy. Żarełko, papierowe ręczniczki, lavazza na śniadanko, full pakiety wszędzie na wszystko, tylko to wszystko stoi obok, bo my w pracy, żeby na to było. A oni - śniadanko na trawie, konie na łące, grządki bez chwasta, opaleni jak po powrocie z Majorki i ten wewnętrzny spokój. Nieważne kto co ma, ale jak stawia priorytety.
Przeleciałem nagłówki z kilku ostatnich dni. Notki prasowe. "Polalli łątwopalną substancją i podpalili...", "W zamachu zginął...", "Samochód z sześcioma osobami wypadł z drogi...", "Wysterylizowano bez zgody...", "Umrze 90tys osób na..." i tak dalej. Plusem wrzucenia się w wir pracy jest to, że nawet prognozę pogody łapię co dwa dni. Oczywiście w samochodzie. W ulubionym radiu.
Pośpieszny powrót z pracy i obiad w biegu to ostatnie chwile z normalnego tygodnia. Po kilkudziesieciu minutach jazdy stanęliśmy w korku, który ciągnął się do samego stadionu. Auta się przegrzewały, ludzie spacerowali wzdłuż zapchanej drogi i z każdym metrem czuło się w powietrzu narastający klimat wielkiego wydarzenia. Dojeżdżając do parkingu (nota bene, bardzo wygodny i uporządkowany, chociaż drogi) nie czułem już lewej stopy od naciskania na sprzęgło. Wraz z głównym nurtem tysięcy głów wpłynęliśmy na teren stadionu w Chorzowie i naszym oczom ukazały się... śmieci. Niewyobrażalna ilość plastikowych butelek, resztek po puszkach, woreczkach, gdzieniegdzie walały się kawałki karimat i porwanych plecaków. Przejście przez bramki odbywało się płynnie i im bliżej właściwego sektora, tym mniejsze tłumy przechadzały się w różnych kierunkach. To naprawdę istotna informacja, ponieważ na niektóre koncerty, jak choćby w Spodku, wchodzi się bardzo długo w dużym ścisku, czego nie lubię, a przecież na U2 było wielokrotnie więcej ludzi.
Support zagrał Snow Patrol. Zespół znałem słabo, ale kojarzyłem kilka utworów. W moim odczuciu (choć bez porównania), zagrali bardzo dobrze, a stylem zespół nieco nawiązuje do U2.
Ten kawałek był mi najbardziej znany, ale po koncercie na pewno nadrobię zaległości. Bardzo fajna kapela.
Po supporcie była przerwa, podczas której mieliśmy czas, aby odnaleźć znajomych. Telefony komórkowe służyły tylko jako aparaty fotograficzne, gdyż Sieć była przeciażona.
O koncercie U2 pisać nie będę, gdyż w Sieci jeszcze długo będą ukazywać się relacje. Dla jednych koncert był wspaniały i kropka, a inni znów będą doszukiwać się fałszów i niedociągnięć. Po pierwsze, jest to live i powinien różnić się od nagrań studyjnych. Wykonanie studyjne mogę zawsze odsłuchać wrzucając płytę do odtwarzacza. Po drugie, ten koncert był specyficzny. Scena z 40 metrową wieżą, megawaty świateł, 200 ton wagi, ogromny telebim, na którym w kilku momentach pojawiało się symultaniczne tłumaczenie wypowiedzi Bono, spontaniczna "sztuczka" w postaci tysięcy punkcików świetlnych z komórek....
Koncert był nie tylko odegraniem listy utworów, znanym fanom do ostatniej nutki. To było wydarzenie - chciałoby się rzec - multimedialne.
Polemika z krytyka(nta)mi zespołu U2 oraz tego konkretnego wydarzenia nie ma sensu. Nie jest istotne, czy U2 to komercja, wypalony zespół lat osiemdziesiątych, zasłaniający braki talentu błysktoliwym światłem - konsekwentnie robią to, na czym się znają, wypełniają swoją misję, apelują o przyjaźń i pokój. To wystarczy. Ale fakt, bilety były haniebnie drogie;)))