Muzeum Afryki
Niespodziewanie otrzymaliśmy zaproszenie na zamknięty bankiet i zwiedzanie muzeum.
Moje wątpliwości rozwiewa znajomy – nie obowiązują stroje oficjalne, a przewodników będzie kilku, w kilku językach. Pogoda, jak na zamówienie, przyjemny, ciepły i bezwietrzny wieczór. Po dwudziestu minutach jazdy samochodem dojeżdżamy do parkingu w malowniczej miejscowości Tervuren. Przed maską samochodu wyrasta ogromny park. Dyskretnie zerkam na zegarek. Jesteśmy już spóźnieni, ale podobno tutaj nie przywiązuje się aż takiej wagi do punktualności. Podobno.
Idziemy szeroką alejką w kierunku starego, ale pięknego budynku. Okazuje się, że to nie muzeum, tylko jakiś pałac. Musimy przejść jeszcze kawałek, chociaż jest tak uroczo, że chciałbym się tu zatrzymać.
Na miejscu, w głównym hallu, gwarno jak w ulu. Odżywa polskie patrzenie na świat – stereotypowe obrazy postaci – artysta, malarz, burmistrz, naukowiec. Wszystko to widzę przed sobą, wymieniam uprzejmości z jakimś panem w garniturze, który wygląda co najmniej na radnego lub polityka. Wygłosił później płomienną przemowę. Zanim jednak do tego doszło, kelner poczęstował nas wodą i przekąskami.
Wciąż chłonę ludzi, kolory i różnorodność języków. Słyszę, jak francuski ginie pod naporem głośnej Hiszpanki, choć za mną stoi dwóch Niemców rozmawiających przez chwilę w swym ojczystym języku. Kiedy przyłącza się do nich kolejny rozmówca, płynnie przechodzą na angielski. Rozmawiają o polityce Węgier, bo on jest węgierskim dyplomatą. Robi na mnie wrażenie, ponieważ wygląda na grubo po siedemdziesiątce, a wciąż jest aktywnym zawodowo dyplomatą.
Dwie godziny później wymieniliśmy zdania na temat sytuacji politycznej w Polsce. W pewnym momencie gwar cichnie, słychać stukanie w mikrofon i ktoś zajmuje głos. Niestety po francusku. Znajomy szeptem wyjaśnia, że przedstawiciel muzeum wita vipów i prosi o krótką mowę. Przemówienia trwają długo, ponieważ radni i jacyś przedstawiciele mówią dwa lub trzy razy to samo. W różnych językach... cdn
Dodaj komentarz